Magia starego kina
Jestem
miłośnikiem kina. Prawdziwego, dla którego trzeba wyjść z domu.
Uwielbiam nawet
oczekiwanie na główny film - na ekranie pokazywane są reklamy, słychać głośne
rozmowy, śmiechy i okrzyki, ludzie wchodzą i szukają swoich miejsc. Później ten
moment, gdy światło gaśnie…
Jedną z moich
fascynacji jest stare kino. Mam na myśli to z pierwszych dwudziestu - trzydziestu
lat jego istnienia.
Nie mam zamiaru tworzyć
eseju czy felietonu, bo nie dysponuję stosowną wiedzą. Chciałabym napisać z mojego punktu widzenia, na podstawie filmów, które miałam szczęście
obejrzeć, biografii, które przeczytałam i moich osobistych wrażeń.
Z dzieciństwa
utkwiły mi w pamięci filmy z Flipem i Flapem. Ktoś wpadł na świetny pomysł, zestawiając
kontrastowo małego chudzielca i dużego grubasa, zawsze pewnego siebie i w finale
przegrywającego z nieśmiałym i płaczliwymi przyjacielem. Pamiętam, jak śmiałam
się z odcinka, w którym obydwoje nałykali się u dentysty gazu rozweselającego.
Uwielbiam też
Charliego Chaplina. Z jego biografii wiem, że w młodości występował w cyrku,
stąd niebywała sprawność fizyczna aktora, bardzo przydatna, jako, że z początku
nie zatrudniano kaskaderów.
Chaplin był geniuszem
wielkiego ekranu. Nie tylko grał - pisał scenariusze, reżyserował i komponował muzykę.
Czytałam, że bardzo długo poszukiwał odtwórczyni roli niewidomej dziewczyny w "Światłach wielkiego miasta". Przewinęło się wiele kandydatek, znim trafił na właściwą. Chyba słusznie, sądząc po efektach.
Czytałam, że bardzo długo poszukiwał odtwórczyni roli niewidomej dziewczyny w "Światłach wielkiego miasta". Przewinęło się wiele kandydatek, znim trafił na właściwą. Chyba słusznie, sądząc po efektach.
Przyznam, że
największym sentymentem darzę właśnie te pierwsze, nieme filmy Chaplina. Jeden z jego
ostatnich - „Hrabina z Hong Kongu” (Chaplin był reżyserem), mimo udziału takich
gwiazd jak Sophia Loren i Marlon Brando, nie przypadł mi do gustu.
Chaplinowi
przypisuje się słynne słowa: „Łatwiej jest ludzi doprowadzić do płaczu niż do śmiechu”.
Oddawał nimi hołd trudnej komediowej sztuce.
O genialnym
artyście przeczytałam także podczas lektury jednej z biografii Grety Garbo. Podobno
Charlie chciał grać z Gretą, ale zrezygnował z powodu jej wzrostu. Wysoki
wzrost i nadwaga były przyczyną kompleksów nastoletniej Grety. Przygotowując
się do podboju Hollywood, musiała zrzucić sporo kilogramów.
Tajemnicza
Szwedka była uosobieniem gwiazdorstwa tamtych czasów. Niektórzy biografowie uważali
Gretę Garbo za osobę zamkniętą w sobie, nie umiejącą dostosować się do realnego
życia. Nie lubiła udzielać wywiadów i nigdy nie opowiadała o swoim życiu
prywatnym. Sądzę, że nie widziała potrzeby, aby w taki sposób wzbudzać
zainteresowanie, była bowiem znakomitą aktorką.
Reprezentowała
ten typ urody, który kamera kocha. Jej największym atutem były oczy. Ogromne, z
naturalnie długimi rzęsami. Na fotografii z filmu „Mata Hari” pod
półprzezroczystym negliżem widać całkiem zgrabną sylwetkę i niezłe nogi Grety.
Przed kamerą
stawała się zupełnie inną osobą. Miała intuicję filmową. Nieraz reżyserzy
udzielali jej tylko ogólnych wskazówek, zdając się na jej nieomylny aktorski instynkt.
Podobnie jak dla
wielu innych „niemych” aktorów, punktem zwrotnym w jej karierze stał się film
dźwiękowy. Z wielkim napięciem oczekiwano w Hollywood pierwszego z takiego z udziałem bogini srebrnego ekranu, zatytułowanego „Anna Christie”. Okazał się wielkim
sukcesem, a głos Grety Garbo wzbogacił jej aktorskie atuty.
W filmie „Ludzie
z hotelu” jest scena, w której grana przez Gretę bohaterka po zakończeniu rozmowy
telefonicznej i odebraniu tragicznej wiadomości jeszcze długo trzyma w rękach słuchawkę.
Legenda głosi, że pomysłodawczynią tej sceny była sama Garbo. A scenę ze słuchawką powielano odtąd w wielu filmach.
Inną wielką
aktorkę tamtego okresu – Glorię Swanson zobaczyłam pierwszy raz w filmie z 1950
roku „Bulwar zachodzącego słońca”. Gloria miała wtedy pięćdziesiąt lat i jej
sława już dawno przygasła. W latach dwudziestych należała do czołowych gwiazd
ekranu i w przeciwieństwie do Grety Garbo nie ukrywała przed wielbicielami
swojego prywatnego życia. Ówcześni i współcześni krytycy uznali ją za jedną z
najwybitniejszych aktorek amerykańskich.
Nie widziałam w
całości żadnego z filmów naszej słynnej rodaczki Poli Negri, jedynie fragmenty
na dokumentalnych filmach o kinematografii. Czytałam za to autobiografię Poli (czyli
Apolonii Chałupiec).
Jako młoda
dziewczyna była tancerką. Wspominała, że nabyte umiejętności bardzo jej się
przydały w okresie, gdy pracowano bez kaskaderów. W jednym z filmów spada tyłem
ze schodów.
Zasłynęła też jako narzeczona największego amanta Hollywood lat dwudziestych - Rudolfa
Valentino. Podobnie jak Pola Negri zaczynał karierę od tańca.
Przyznam, że
filmy z jego udziałem nie olśniły mnie. Nie przepadam za zbyt ożywioną gestykulacją
i kiczowatym makijażem. Według mnie, grał zbyt teatralnie. Niewątpliwie był
kimś w rodzaju idola a o jego aktorstwie krytycy wypowiadali się różnie. Po przedwczesnej
śmierci Valentino kilka wielbicielek popełniło samobójstwo.
Mówiąc o starym
kinie, nie sposób nie wspomnieć Walta Disneya i stworzonych przez niego słynnych
kreskówkowych postaci, które się nie zestarzały i kochają je kolejne pokolenia.
Walt Disney był
nowatorem i odważnym wizjonerem. Kiedy przystępował do realizacji
pełnometrażowej „Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków”, pozostali producenci
pukali się palcem w czoło, wróżąc mu bankructwo. Wynik przeszedł najśmielsze
oczekiwania. Film nie tylko odniósł olbrzymi sukces, również komercyjny,
uhonorowano go także Oscarem.
Na zakończenie dodam, że
kocham i współczesne kino. Mam „swoje” filmy, „swoich” reżyserów i aktorów, ale sentyment, jaki żywię
dla starego kina, zwłaszcza niemego, jest zupełnie wyjątkowy.
Alicja Minicka
Komentarze
Prześlij komentarz