"Strach" - retro kryminał. Część 1
Rozdział
1
Adam Tarnecki patrzył w ślad za odjeżdżającym pociągiem,
dopóki ostatni wagon nie zniknął mu z oczu.
Postawił walizkę na drewnianej ławce. Był jedynym pasażerem, który
wysiadł w Dąbówce, małej stacyjce z niewielkim, ale zadbanym dworcem. Jej niemiecka nazwa wyraźnie odcinała się od
białej ściany nad głównym wejściem.
Boczne drzwi z
napisem „Stationsvorsteher“ skrzypnęły i
ukazał się w nich mężczyzna w mundurze. Rzucił w kierunku Tarneckiego
obojętne spojrzenie i
z wyrazem znużenia na twarzy wszedł do poczekalni.
Adam przechadzał się wzdłuż budynku. W szybie mignęła jego
barczysta sylwetka. Odruchowo przejechał dłonią po jasnej, kędzierzawej
czuprynie.
Spoglądał co chwila na drogę ze Staszewa.
Odetchnął głęboko, gdy ukazała się bryczka. Jechała szybko, wzniecając tumany
kurzu.
Powoził ogrodnik Drwęckich, sześćdziesięcioletni mężczyzna
o ogorzałej od słońca twarzy. Zlazł z kozła i zdjąwszy czapkę, ukłonił się.
- Dzień dobry, Macieju.
Anna nie przyjechała? –Adam przyzwyczaił się, że narzeczona, jako pierwsza
witała go na dworcu.
- Pani słabuje i
panienka została. Agata kazała pojechać po pana – Maciej umocował z tyłu
walizkę.
- Posłali po doktora?
- Ano posłali – odparł
lakonicznie ogrodnik i zaciął konia, gdy tylko pasażer usadowił się w bryczce.
- Co doktor powiedział?
– indagował Tarnecki
.- Ja tam nie wiem,
proszę pana. Musi pan panienki pytać.
Adam uznał, że od mrukliwego i zamkniętego w sobie
Macieja nic więcej już nie wydobędzie.
Kasztanka biegła
żwawym truchtem pośród rozkołysanych łanów pszenicy, pochylonej pod
ciężarem dojrzałych ziaren. Pasące się na łąkach krowy obserwowały ich ze
spokojem, nie zaprzestając miarowego przeżuwania.
* * *
Annę poznał
wiosną zeszłego roku. Jego starsza niezamężna siostra prowadziła w Poznaniu
pensję dla panien. Anna uczyła tam gry na pianinie. Mieszkała u swojej ciotki,
wdowy po urzędniku magistrackim. Do Staszewa przyjeżdżała na święta i wakacje.
Nieżyjący od dwudziestu lat ojciec dziewczyny, Gwidon
Drwęcki latem sześćdziesiątego czwartego przyłączył się do walk na granicy
rosyjsko-pruskiej. Drwęccy mieli kiedyś kilka wsi, ale po konfiskatach
pozostało im tylko Staszewo - przycupnięte w zakolu rzeki kilkanaście chałup,
drewniany kościółek i mały dworek, w którym Gwidon i Barbara zamieszkali po
ślubie.
Tę i inne rodzinne historie Adam usłyszał w pewien
grudniowy wieczór. Ubiegłej zimy, gdy był już zaręczony z Anną, otrzymał
zaproszenie na święta Bożego Narodzenia. Pośrodku salonu stała sięgająca sufitu
choinka. Ogień trzaskał w kominku, rozświetlał zarumienione od ciepła twarze.
Migotliwe odblaski przemykały pomiędzy zaciemnionymi zakamarkami pokoju.
Barbara, siedziała w fotelu. Opowiadała o mężu, za którego wyszła wbrew
woli swojej rodziny i którego straciła
zaraz po narodzinach syna.
* * *
- Żniwa będą udane –
odezwał się Adam do przygarbionych pleców Macieja. Tamten odmruknął coś
niewyraźnie.
Gdy dojechali, słońce
stało już dosyć wysoko. Anna, ubrana w prostą jasną suknię, czekała przed
gankiem. Wypatrywała ich, dłonią osłaniając oczy przed słońcem. Adam wyskoczył z bryczki.
Dziewczyna podbiegła i rzuciła mu się na szyję.
- Jak pani
Barbara? – spytał szybko.
- Już dobrze –
rzekła z radością. – Doktor Bielecki powiedział, że to niestrawność. Kazał
mamie przez trzy dni jeść kleik. Ale pójdźmy się przywitać – chwyciła go za
rękę i pociągnęła w kierunku domu.
Dworek, chociaż
niezbyt okazały, sprawiał przyjemne wrażenie. Kryty strzechą dach i pobielone
ściany upodabniały go do chłopskich chałup. Uwagę przyciągały żywe kolory wysokich
malw. Kwiaty sięgały niemal do połowy pomalowanych na zielono okiennic.
Na prawo widać
było zabudowania gospodarcze a za nimi sad. Rozgdakane kury grzebały w ziemi
przed stajnią, w sadzawce taplały się gęsi i kaczki.
Z ganku przeszli
do obszernej sieni. Dzieliła dom na dwie części i miała tylne wyjście,
prowadzące do warzywnego ogrodu.
Barbarę Drwęcką
zastali przy pianinie. Na ich widok wstała
i z uśmiechem podeszła do gościa. Jedwabna kremowa suknia pięknie
harmonizowała z subtelną urodą jasnej blondynki.
Adam ucałował jej rękę.
- Anna mówiła mi
o pani niedyspozycji.
- Anna trochę
przesadza - rzekła z łagodną przyganą w głosie. - Siadajmy, kochani,
zaraz napijemy się herbaty.
Leciwa zarządczyni
dworku wkroczyła
z wielką tacą w dłoniach.
- Dzień dobry,
Agato – powitał ją Tarnecki.
Uśmiech opromienił
pomarszczoną twarz kobiety.
- Dobrze, że pan już
jest. Panienka nie mogła się doczekać.
Zręcznie
poustawiała imbryk i malowane w róże filiżanki na okrągłym stole, pokrytym
szydełkowym obrusem. Placek z rabarbarem i maliny dopełniły poczęstunku.
- Herbatka
dobrze pani zrobi – zwróciła się do Barbary.
- Jestem zdrowa,
moja Agato! Po obiedzie pójdę do pracowni.
- Co też pani
opowiada! – żachnęła się staruszka. – Doktor kazał…
- Nie przejmuj
się – odparła Barbara i uśmiechnęła się, jak dziecko, które wie, że wszyscy mu
pobłażają.
Agata wyszła,
mamrocząc coś pod nosem.
- A gdzie
Wiktor?- spytał Adam.
- Powinien
niedługo wrócić – mówiąc to, Barbara podniosła imbryk i nalała herbatę. Lekkim
ruchem ręki odgarnęła pukiel jasnych włosów, który opadł luźno nad uchem i z
wdziękiem sięgnęła po filiżankę.
Jak na zawołanie
drzwi otworzyły się z impetem i do pokoju wbiegł piękny srebrnoszary wyżeł a tuż za nim Wiktor
w stroju do konnej jazdy. Anna i jej
młodszy brat, smukli i ciemnowłosi, byli bardzo podobni do ojca, którego
podobizna, namalowana wiele lat temu przez Barbarę, wisiała nad kominkiem obok
autoportretu żony.
Pies ze
skomleniem przypadł do Adama i skoczył mu przednimi łapami na pierś.
Mężczyzna poklepał go po karku i wytargał za uszy, po czym wstał i uściskali
się z Wiktorem serdecznie.
- Ocho, nadciąga
burza! – rzekł wesoło chłopak, gdy z sieni dobiegł ich odgłos szybkich kroków.
- I co panicz
najlepszego zrobił? Pies w salonie! – rzekła ze zgorszeniem Agata. – Uciekaj
stąd Nero! – krzyknęła. Z trudem
wygoniła rozbrykane zwierzę za drzwi.
Wiktor opadł na
krzesło.
- Długo cię nie
było – Anna nalała bratu herbaty.
- Pokazywałem
Dylewskiemu łąkę nad rzeką – odparł. Duszkiem opróżnił filiżankę.
- Jednak chcesz
ją sprzedać? – spytała cicho Barbara.
- Rozmawialiśmy
już o tym – w głosie Wiktora pojawił się lekki ton zniecierpliwienia. – Do
końca miesiąca trzeba zapłacić u Cegielskiego. Inaczej przepadnie zaliczka. A
Dylewski daje dobrą cenę.
- Masz rację, synku. Ty
wiesz najlepiej. Ja nie mam do tego głowy.
- Musisz zobaczyć nową
klacz – Wiktor z roziskrzonym wzrokiem zwrócił się do Adama.
- Jest śliczna! –
rzekła Anna. - Mama nazwała ją Kalipso. Nawet namalowała portret – pochyliła
się ku matce i ucałowała jej policzek.
-Mam nadzieję pani
Barbaro, że pokaże mi pani obrazy – ze strony Tarneckiego nie była to jedynie
kurtuazja. Uważał, że Drwęcka ma prawdziwy talent i naprawdę był ciekaw jej
najnowszych prac.
- Pewnie się zdziwisz,
mój drogi, gdy je zobaczysz – Barbara ponownie napełniła filiżanki.
Anna roześmiała się.
- Mama ma nową pasję i
maluje greckich bogów. Agacie się to nie podoba, woli pastuszków i gęsiarki.
* * *
Ku
wielkiemu niezadowoleniu Agaty Barbara poszła po obiedzie do pracowni, małego
domku na skraju warzywnika. Mąż wybudował go dla niej krótko po ślubie. Mogła w
nim malować nawet zimą, bo Drwęcki kazał wstawić piec kaflowy. Duże okna od
wschodniej i południowej strony wpuszczały do środka mnóstwo naturalnego
światła.
Młodzi udali się do
stajni, by podziwiać Kalipso. Wiktor z dumą oprowadził ją po podwórzu. Gniada
klaczka lekko i z gracją stąpała posłusznie za swoim panem. Jedynie gdy Nero
doskakiwał zbyt blisko, strzygła nerwowo uszami.
- Jest bardzo łagodna –
Wiktor pogładził aksamitne chrapy konia. – Ułożona i pod wierzch i do zaprzęgu.
Odprowadził
Kalipso do stajni.
- Nie czekajcie
na mnie – powiedział. – Muszę jechać do Dąbówki.
Dziewczyna
wsunęła rękę pod ramię narzeczonego.
- Przejdźmy się
– zaproponowała.
Nero patrzył to
za nimi to za Wiktorem. W końcu rozpędził stadko kur, które rozpierzchły się z
głośnym gdakaniem i zadowolony z siebie, w radosnych podskokach pobiegł do
stajni.
We wsi panował
spokój. Ludzie nie powrócili jeszcze z pól. Zmęczone upałem psy spały przy
budach. Anna pozdrawiała kobiety, kręcące się po obejściach. Gdy zbliżali się
do jednej z chałup, powiedziała:
- Tu mieszka Achilles.
- Tak się
nazywa? – zdziwił się Adam.
Roześmiała się.
- To Antek, wnuk
Agaty i narzeczony naszej Zosi. Mama chce by jej pozował do obrazu.
- I co on na to?
- Aż się
zapalił, ale Agata lamentowała, że to obraza boska i że ludzie wezmą mamę na
języki.
- Przecież pani
Barbara już malowała tutejszych.
- Ale nie na
wpół rozebranych.
Stanęli przy
rozpadającym się chruścianym płocie. W pełnym chwastów, zagraconym ogrodzie
bawiła się trójka bosych i umorusanych dzieci. Drewniane ściany niskiej,
zapadniętej chałupy najwyraźniej już dawno nie były bielone. Z domu wyszła
kobieta, uginała się pod ciężarem wiadra. Na ich widok przystanęła i postawiła je na ziemi. Mały, może dwuletni
płowowłosy chłopczyk uczepił się kurczowo matczynej spódnicy i spoglądał na
przybyłych z palcem w półotwartej buzi.
- Dzień dobry
pani Grzelakowa.
Kobieta podeszła
bliżej. Wytarła ręce w pasiasty fartuch.
- Dzień dobry
panience i panu – odpowiedziała grzecznie. Jej usta wygięły się w uśmiechu ale oczy pozostały
czujne i zalęknione.
- Mąż w domu? –
spytała szybko Anna.
- Nie ma go –
machnęła ręką, jakby odganiając się od uprzykrzonej muchy.- Pewnie pije gdzie z
Jaśkiem.
Anna podała jej
zwitek banknotów, które kobieta zręcznie schowała do kieszeni fartucha.
- Bóg zapłać
panience – powiedziała nabrzmiałym łzami cichym głosem.
Chwyciła wiadro.
- Muszę zadać
świniom.
Od strony na
wpół rozwalonej szopy dobiegał natarczywy kwik głodnych zwierzaków.
- Grzelakowa
była mamką Wiktora - wyjaśniła Anna, gdy nieco się oddalili. – Jasiek to jej
najstarszy syn. Zamiast pomóc matce… - pokręciła głową z dezaprobatą.
„Nie naprawisz
całego świata” – pomyślał Adam, ale nic nie powiedział. Był pewien, że
rozgniewałby dziewczynę tymi słowami.
Biegnącą od
skraju wsi wąską ścieżyną dotarli do łąki, którą Wiktor zamierzał sprzedać.
Rozpościerała się aż do Warty. Stanęli na brzegu. Woda lśniła od słonecznych
promieni.
- Trochę szkoda
tej łąki – odezwał się.
Anna westchnęła.
- Gdyby ojciec
żył … – w jej głosie zadrgała nuta żalu. – Wiktor w ogóle go nie znał.
- A ty pamiętasz
ojca?
Potrząsnęła
głową.
- Niewiele.
Tylko skrawki, pojedyncze obrazy. Gdy umarł na serce, miałam trzy lata.
Pamiętam, że bardzo się bałam...
Patrząc w
zadumie na drugi brzeg Anna mówiła, jakby do siebie.
- Przestałam się
bać dopiero, jak przyszła Agata i zajęła
się wszystkim. Pomagała doktorowi przy mamie. Ojciec płakał. Wziął Wiktora na
ręce i płakał. Wszyscy myśleli, że mama
umrze. Widzisz, mama pochodziła z zamożnej rodziny a ojciec miał tylko
Staszewo. W dodatku był od mamy szesnaście lat starszy. Dlatego jej rodzice
sprzeciwiali się. Ale mama się uparła – na ustach dziewczyny ukazał się blady
uśmiech. – Zawsze robi to, co chce. Ojciec starał się, by mama nie zaznała
biedy.
- Dobrze, że
Agata jest z wami.
- Nie wiem, co
byśmy bez niej zrobili. Agata znalazła mamkę dla Wiktora i zarządcę. Sama
zajęła się domem. Tak naprawdę opiekowała się i nami i mamą.
Popatrzyli
jeszcze na rzekę i Anna rzekła:
- Wracajmy, jest
tak gorąco. Napijemy się lemoniady.
Gdy minęli
chałupę Grzelakowej i doszli do następnego domu, zobaczyli młodego mężczyznę,
niosącego oburącz stertę porąbanych polan. Zrzucił je obok pieca chlebowego.
- Dzień dobry
Antek – zawołała Anna.
Odwrócił się i
uśmiech rozjaśnił jego urodziwą, opaloną twarz.
- Dzień dobry. –
Dłonią odgarnął włosy w kolorze
dojrzałej pszenicy. Rozchełstana koszula
odsłaniała silną, zbrązowiałą od słońca pierś.
- Rzeczywiście,
prawdziwy Achilles - powiedział Adam półgłosem.
Drzwi chaty
otworzyły się szeroko i na progu ukazała się kobieta w szarej, zapinanej na
guziki sukni. Szybkim krokiem podeszła do płotu. Miała jasne włosy, zaplecione
w gruby, owinięty dookoła głowy warkocz.
- Jak się
miewasz, Marcelino – powitała ją Anna.
- Dobrze, chwała
Bogu! – kobieta mówiła lekko zadyszanym głosem. – Antoś, wrzuć do
pieca! – krzyknęła przez ramię do syna. – Jeno skwar minie, napiekę chleba i
rankiem przyniosę – zwróciła się do dziewczyny, zerknąwszy przedtem ciekawie na
jej towarzysza. – Matka mówiła, że u państwa wszystek wyszedł.
Adam przyglądał się domostwu.
Obejście było uprzątnięte a ściany świeżo pobielone. Stojąca nieopodal chałupa
Grzelakowej wydawała się przez to jeszcze nędzniejsza.
* * *
Po podwieczorku
poprosił Barbarę, by pokazała mu swoje najnowsze obrazy.
Do pracowni
prowadziła wąska dróżka między zadbanymi grządkami warzywnika. Idąc za Drwęcką, omal nie rozdeptał dorodnego
ogórka.
Najpierw
obejrzał sporych rozmiarów nadrzeczny pejzaż. Od razu rozpoznał brzozowy
zagajnik, który mijali z Anną w drodze ku brzegowi Warty.
- Uważaj, ten
jeszcze nie wysechł. Nie ubrudź się farbą – ostrzegła, gdy podszedł, by
przypatrzeć się następnemu obrazowi. Na
ukwieconej łące siedziała pogrążona w głębokiej zadumie dziewczyna. Śnieżnobiała szata i wianek maków na
rozpuszczonych kasztanowych włosach odcinały się wyraźnie od delikatnego tła.
- Kora –
zawyrokował.
- Byłam pewna,
że rozpoznasz – Barbara przyglądała mu się z uśmiechem, przechyliwszy głowę
nieco na bok. – Modelem była Anna. Nie potrafię malować ludzi z wyobraźni.
Antek jest idealnym Achillesem. Tak sobie zawsze wyobrażałam trojańskiego
bohatera.
- Będzie pani
pozował?
- Oczywiście.
Agata podąsa się trochę, ale minie jej to.
- Chyba się o
panią martwi – zauważył.
- To prawda! –
westchnęła. – Wiem, że chce jak najlepiej, jest taka poczciwa.
- Pani Barbaro –
twarz Adama przybrała poważny wyraz. – Proszę się na mnie nie gniewać, nie chcę
być wścibski, ale…
- Wiem, że nie
jesteś wścibski – weszła mu w słowo. – Nie ma powodu, by się niepokoić. Agata
niepotrzebnie wzywała doktora. Chciała mu wmówić, że jestem poważnie chora. Na
swój sposób potrafi być przebiegła – uśmiechnęła się. – Boi się plotek i
usiłuje odciągnąć mnie od malowania Antka.
- Może ma trochę
racji? – spytał ostrożnie. – Na wsi panują obyczaje raczej… tradycyjne.
- O tak! Wiem
coś o tym. Niektórzy uważają, że powinnam do końca życia nosić wdowią szatę.
Ale dość już o tym. Nie pokazałam ci jeszcze wszystkich obrazów.
* * *
Podporządkowane
rytmom natury życie na wsi podobało się Adamowi. Rankiem szli z Anną do kurnika
zebrać jajka i do ogrodu po zaordynowane przez Agatę warzywa. Wiktor zaraz po
śniadaniu znikał, by pojawić się dopiero w porze obiadu. Doglądał pól i
finalizował sprzedaż łąki.
Podczas jego
bytności doktor Bielecki przyjeżdżał niemal codziennie, by dowiadywać się o
zdrowie Barbary. Był to niewysoki, zażywny mężczyzna z wianuszkiem siwych
włosów wokół łysiny na czubku głowy.
Zostawał na
podwieczorku i przed odjazdem rozmawiał jeszcze chwilę z Drwęcką, trzymając jej
rękę w obu dłoniach. Adam usłyszał jednego razu, jak mówił do niej:
- Daj sobie
spokój z tymi głupstwami, moja droga. Nie chcę, byś się denerwowała.
Tydzień w
Staszewie przeleciał jak z bicza strzelił. Tym razem to Anna i Wiktor odwieźli
Tarneckiego na stację. Przy pożegnaniu obiecał im, że przyjedzie za miesiąc.
W Poznaniu był
tylko dwa dni. Przygotowywał się do męczącej wyprawy na południe Europy.
Wrócił po trzech
tygodniach. W domu czekał na niego list od Anny. Zawiadamiała, że jej matka
zmarła niespodziewanie na serce. Została pochowana na staszewskim cmentarzu, w
rodzinnym grobowcu Drwęckich.
Alicja Minicka
Alicja Minicka
Komentarze
Prześlij komentarz