"Kobra" - opowiadanie kryminalne
Kobra
– kryminał po amerykańsku
Jeremy Morgan nie znał osobiście Lionela Simmonsa, dlatego zdziwił
się, gdy posłaniec dostarczył zaproszenie na przyjęcie.
Wysiadł na trawertynowym podjeździe i bez większego zainteresowania
rzucił okiem na oświetlony lampionami ogród. Natychmiast podbiegł chłopak w
niebieskim uniformie i z ukłonem wziął kluczyki.
Marmurowe schody wiodły ku czterem kolumnom, podtrzymującym taras na
pierwszym piętrze. Szeroko otwarte podwójne drzwi ukazywały imponujące
rozmiarami i przepychem wnętrze. Stąpając bezszelestnie po wspaniałym dywanie
Jerry z ciekawością lustrował olbrzymi salon, po którym, ku jego zaskoczeniu,
snuło się niewielu gości, kilka kobiet w wieczorowych toaletach i paru mężczyzn
w smokingach. Ponad cichym szmerem rozmów
przebijały się dźwięki fortepianu.
Natychmiast podszedł kelner. Jerry wziął kieliszek szampana i
skierował się ku białemu podestowi. Korpulentny rudowłosy facet grał całkiem
nieźle „Moonlight Serenade” Glenna Millera. Odnosiło się wrażenie, że to scena
z amerykańskiego musicalu. Gdy fortepian umilkł, rozległy się oklaski. Po
chwili rudzielec zaczął grać „I've just called” Steve Wondera. Muzykiem był sam
Simmons. Jerry rozpoznał go bez trudu. Zdjęcia i artykuły o bogatym ekscentryku
ukazywały się niemal co dzień. O jego majątku i dziwactwach krążyły legendy.
- Trochę tu drętwo, prawda, panie Morgan.
Odwrócił się szybko. Mężczyzna uśmiechał się, jakby z ironią.
- Czy my się znamy, panie…
- Andrew Davidson – odparł tamten niedbale, unosząc nieco kieliszek. –
Nie znamy się, ale… Powiedzmy, że mamy wspólnych znajomych.
Jerry nie znosił takich obcesowych typów. Davidson zdawał się jednak
nie zauważać jego rezerwy.
Fortepian umilkł i spojrzenia wszystkich gości skierowały się ku
zwalistej postaci stojącego na podeście gospodarza.
- Drodzy państwo, jak zapewne zauważyliście, spotykamy się dzisiaj w
małym gronie. Tylko wam chciałbym pokazać coś niezwykłego. Proszę za mną.
Zszedł z podestu i skierował się ku schodom, wiodącym na piętro.
Wszyscy wolno ruszyli za nim. Niektórzy nadal dzierżyli w dłoniach kieliszki.
Simmons skręcił w lewo i podążył do końca długiego holu. Dotknął przycisku na
ścianie. Ciężkie kotary rozsunęły się z szelestem, odsłaniając masywne metalowe
drzwi.
Jerry zauważył lekki niepokój na niektórych twarzach.
Gospodarz przyłożył dłoń do kwadratowego okienka. Usłyszeli szczęk
potężnych rygli i pomieszczenie stanęło przed nimi otworem. W ślad za Simmonsem
z wahaniem przekroczyli próg zaciemnionego pokoju. Nic nie widzieli, zwłaszcza,
że hol, z którego weszli, był rzęsiście oświetlony. Po kilku sekundach wąski
strumień światła spłynął na stojący pośrodku cokół.
Pod półkulistą szklaną pokrywą spoczywał olbrzymi szafir.
Jerry wstrzymał oddech. Na moment zapomniał, gdzie się znajduje. Nie
słyszał szmeru zachwytu i nie widział stojących obok kobiet i mężczyzn.
Niezwykle głęboki fiolet i jedwabisty połysk drogocennego kamienia przykuły
całą jego uwagę.
Dopiero po chwili zorientował się, że Simmons coś mówi.
- Pochodzi z Kaszmiru - przyciszony głos potęgował aurę tajemniczości.
- Jest o pięćdziesiąt karatów lżejszy od słynnej Gwiazdy Indii, ale z pewnością
piękniejszy. Zwróćcie uwagę na rzadko spotykaną barwę.
Pełną skupienia ciszę rozdarł nagle przeraźliwy krzyk jednej z pań.
Wszystkie spojrzenia natychmiast skierowały się na nią. W półmroku za
postumentem dostrzegli matowy połysk szyby wielkiego terrarium.
- Przepraszam – rzekła nieco zażenowana kobieta. – Wystraszyłam się.
Nie wiedziałam, że tu są węże. Powinieneś był nas uprzedzić – zwróciła się z
wyrzutem do Simmonsa.
Ten uśmiechnął się potulnie.
- Wybacz Gladys. Masz rację. Ale one są zupełnie nieszkodliwe.
Podszedł do szyby i postukał w nią. Rozdrażniony gad uniósł tułów, na
jego rozłożonym kapturze ukazał się wyraźny wzór, przypominający okulary.
Kołysząc się z jednej strony na drugą, szybko wysuwał i wsuwał rozdwojony
język.
Simmons odwrócił się do gości.
- To indyjski okularnik. Proszę się nie obawiać. Jesteście państwo
całkiem bezpieczni.
- Pewnie im wyciął gruczoły jadowe – uszu Jerry’ego dobiegł szept
jednego z mężczyzn. – Uważam, że to barbarzyństwo!
- Dlaczego trzymasz szafir w domu?– spytała szczupła, atrakcyjna
brunetka w zielonej sukni. - Nie boisz się kradzieży?
- Kradzieży? – powtórzył ironicznie Simmons, wyraźnie rozbawiony jej
pytaniem. - To niemożliwe, Claire. Nikomu nie uda się go zabrać.
* * *
Na twarzy Davidsona odbił się wyraz niedowierzania.
- Naprawdę chcesz go zabić?
Siedzieli pod parasolem przy ogromnym basenie o owalnym kształcie.
Delikatny wietrzyk przyjemnie muskał ich twarze i lekko marszczył taflę wody.
Simmons nie od razu odpowiedział. Jednym haustem wypił zawartość
szklanki i patrząc przed siebie, rzekł cicho:
- Myślę o tym bez przerwy od śmierci ojca.
- Straciłeś mnóstwo forsy i poświęciłeś cztery lata, by go wytropić.
Nawet się tu przeprowadziłeś. Skradziony topaz jest dla ciebie wart aż takiego
zachodu?
Zapytany rzucił mu szybkie spojrzenie i równie szybko odwrócił
wzrok.
- Dla mojego ojca był czymś więcej. Jestem pewien, że... - nie
dokończył. Sięgnął po butelkę.
Davidson srebrną gilotynką obciął cygaro. Zapalając je, zmrużonymi
oczyma uważnie przyglądał się przez chwilę rozmówcy. Wypuszczając dymne kółko,
powiedział:
- Na przyjęciu zamieniłem z Morganem parę słów. Facet jest
podejrzliwy, ale to normalne u kogoś takiego. Słusznie postawiłem na Wilsona,
jego dawnego pośrednika. Morgan ufa tylko jemu.
- Jak go skłoniłeś do współpracy?
Davidson posłał mu drwiący uśmiech.
- Mówiłem ci setki razy, Lionel. Każdy ma swoją cenę. Wilson za żadne
pieniądze nie podałby nam Morgana na tacy. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że
jego wnuk potrzebuje nowej nerki. Bez dawcy nie ma szans na doczekanie
następnych urodzin.
- Nie rozumiem tylko, po co Morgan znowu ryzykuje – rzekł po chwili
Simmons. - Podobno nieźle się obłowił – sięgnął po szklankę, nie spuszczając
wzroku z twarzy Davidsona.
- Adrenalina – rzekł tamten krótko. – Obserwowałem go, gdy
powiedziałeś, że kradzież jest niemożliwa. Wiedziałem, że połknie haczyk. Za
tydzień zajmie się zleceniem – ciągnął dalej. - Dostał już cynk, że cię nie
będzie. Co dla niego przygotowałeś?
Simmons z wyrazem zadowolenia na okrągłej twarzy rozsiadł się wygodnie
i oparł głowę na poduszce.
- Ze względu na oryginalną barwę i kształt topazu nadano mu nazwę „Oko
kobry” - zaczął, nie zmieniając pozycji. - Mam artykuły o kradzieży. Drań
natknie się na nie, gdy tylko przekroczy próg pokoju. Ale nie zdąży ich
przeczytać – dodał z mściwą satysfakcją. Spojrzał na lśniąca taflę wody. - Moje
kobry na pewno nie zawiodą.
- Te artykuły będziesz musiał później zabrać. Jakiś bystry glina może
skojarzyć fakty – zauważył Davidson. - Jak się sam uchronisz przed wężami? -
spytał z ciekawością.
- To proste. Jest tam wmontowany system termoregulacji. Kobry nie
znoszą niskich temperatur. Wystarczy schłodzić podłogę i same wpełzną grzecznie
do ciepłego terrarium.
* * *
Jerry Morgan przewrócił się na drugi bok. Spojrzał na wyświetlacz
stojącego na nocnym stoliku zegara. Od kilku godzin bezskutecznie usiłował
zasnąć.
Poruszona wiatrem firanka lekko zafalowała. Poczuł na twarzy kojący
chłodny powiew.
* * *
Przypomniał sobie nagle ostatnią rozmowę z Gravesem…
Wąskie szpitalne łóżko wydawało się zbyt duże dla wyniszczonego
chorobą ciała. Wkłuty pod obojczykiem wenflon umocowano przezroczystym
plastrem. Kroplówka musiała być niedawno podłączona, sądząc po prawie pełnej
butli na stojaku. Wydawało się, że Graves śpi, ale otworzył oczy, gdy tylko
Jerry przekroczył próg izolatki.
Przychodził codziennie. Obydwoje wiedzieli, że zostało niewiele czasu.
Prawie nie rozmawiali. Mówienie zbyt Gravesa wyczerpywało.
Jerry już od jakiegoś czasu rozważał wycofanie się. Emerytura w wieku
czterdziestu lat nie była najgorszym pomysłem, zwłaszcza, gdy na koncie
figurowała wielocyfrowa kwota.
Graves uśmiechnął się, usłyszawszy o decyzji przyjaciela.
- Najwyższy czas. Ale… - Nie dokończył. Zapadniętą twarz wykrzywił
grymas. Przymknął oczy. Nie otwierając ich, rzekł z wysiłkiem:
- Trudno jest z tym zerwać. Musisz unikać pokus.
* * *
Wtedy nie potraktował tych słów poważnie. Przecież robił to tylko dla
pieniędzy. Przynajmniej tak mu się wydawało… Pamiętał oczywiście niektóre ze
skradzionych kamieni, ale nie odczuwał żalu, gdy znikały w sejfach
zleceniodawców a na jego szwajcarskie konto wpływała kolejna okrągła suma.
Teraz rozumiał, co miał na myśli Graves. Znał Jerry'ego lepiej niż on
sam i wiedział, że nie pieniądze są dla niego pokusą, ale samo wyzwanie…
* * *
Skontaktował się z Wilsonem. Potwierdził, że przyjmuje zlecenie. Myśl
o ostatniej rozmowie z Gravesem nie dawała mu jednak spokoju. Sam właściwie nie
wiedział, dlaczego postanowił odwiedzić przedtem jego grób. Trzysta mil stąd.
Czy chciał się przed nim usprawiedliwić? Przecież niczego nie obiecywał. Przed
śmiercią przyjaciela poinformował go jedynie o podjętej decyzji.
Nie lubił jeździć z kierowcą a chciał jeszcze raz przemyśleć całą
sprawę i przestudiować otrzymane od pośrednika materiały. Zlecenie nie było
łatwe. Jak zresztą wszystkie, których się podejmował. Tym razem jednak Wilson
dostarczył mu wiele informacji, które zazwyczaj musiał zdobywać sam. Wiedział, ze może na nich polegać. Dlatego
też przystał na tak krótki termin.
Pociąg wydał mu się najlepszym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że miał
możliwość wykupienia przedziału tylko dla siebie.
* * *
Zgodnie z ustaleniami Lionel Simmons spędził cały tydzień z dala od
swojego domu. Jeszcze nigdy czas tak mu się nie dłużył. Przez cztery ostatnie
lata, nie szczędząc pieniędzy i wysiłków, wytrwale szukał genialnego
włamywacza. Teraz, gdy od osiągnięcia celu dzieliło go zaledwie parę dni,
ogarnęła go dziwna ekscytacja. Zupełnie, jakby jego cierpliwość nagle się
wyczerpała.
Jednym ze swoich luksusowych jachtów wybrał się w kilkudniowy rejs.
Towarzyszyła mu znana modelka. Miała
nadzieję, że dzięki jego wpływom urzeczywistni marzenia o aktorskiej
karierze. Mimo jej starań o zapewnienie mu niezapomnianych wrażeń, myśli
Simmonsa obsesyjnie krążyły wokół Jeremy'ego Morgana.
Po powrocie od razu pojechał do Davidsona. Niecierpliwym gestem
odmówił wypicia drinka i usiadłszy na brzegu skórzanego fotela, pochylił się ku
rozmówcy, słuchając z uwagą.
- Wygląda na to, że wszystko poszło po twojej myśli – poinformował
Davidson. Strząsnął popiół z cygara do srebrnej popielniczki i spokojnie
kontynuował. - Morgan zniknął. Na progu
jego domu leżą stosy listów i reklamówek. Nikt go nie widział. Sąsiedzi nic nie
wiedzą.
Napięcie zeszło z twarzy Simmonsa. Sięgnął po szklankę. Oparł się wygodnie
o zagłówek i z triumfującym uśmiechem sączył wyśmienitego burbona.
* * *
Nie czekał, aż szofer otworzy przed nim drzwi limuzyny. Wysiadł sam i,
mimo tuszy, szybko wbiegł po schodach. W holu powitał go lokaj.
- Cześć Johnson – rzekł Simmons wesoło, mijając go żwawym krokiem.
Podążał w kierunku schodów.
- Muszę panu coś... - zaczął tamten, ale jego pracodawca, nie
odwracając się, machnął ręką.
- Później! - rzekł niecierpliwie. Był już w połowie drogi na górny
hol.
Służący patrzył przez chwilę w ślad za nim z wyrazem dezaprobaty w
oczach.
- Jak pan sobie życzy, proszę pana – rzekł z godnością. Czuł się
urażony.
Simmons odsunął kotary i przyłożył dłoń do skanera. Jego pełne wargi
rozchyliły się w uśmiechu, gdy wyobraził sobie skurczone ciało Morgana i
zastygły na jego twarzy wyraz przerażenia i bólu. Miał nadzieję, że ten łajdak
zdążył przeczytać krzyczące nagłówki artykułów i dowiedział się, dlaczego
umiera. Właśnie, artykuły! Andrew radził je zabrać.
Po odblokowaniu rygli szybko przekroczył próg. Drzwi zatrzasnęły się
za nim z hukiem. Sięgnął do włącznika i osłupiał.
Morgana nie było!
Szafir spokojnie spoczywał na błękitnej poduszeczce. Artykuły leżały
tak, jak je zostawił.
Otarł pot z czoła i uświadomił sobie nagle, że jest tu gorąco…
Nie włączył systemu chłodzącego! Co za idiota z niego! Dlaczego nie
sprawdził najpierw przez wizjer?
Ledwo dosłyszalny szelest u jego stóp sprawił, że, mimo panującej w
pomieszczeniu temperatury, po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.
Wolno spojrzał w dół.
* * *
Znajdował się w jakimś tunelu. I nie miał ochoty z niego wychodzić.
Dobiegł go przytłumiony głos. Usłyszał szum i nagle do tunelu wdarło się
oślepiające światło. Zacisnął powieki.
- Panie Morgan! – Tym razem głos był o wiele wyraźniejszy. – Proszę otworzyć
oczy!
Posłuchał polecenia i zamrugał parę razy, usiłując rozszyfrować
rozmazane kontury pochylonej nad nim postaci. Obraz wyostrzył się i zobaczył
kobiecą twarz w obramowaniu białego czepka.
- Nareszcie! – rzekła.
Chciał o coś spytać, ale nie zdołał wydobyć z obolałego gardła żadnego
dźwięku.
Pielęgniarka położyła na jego policzku chłodną dłoń.
- Proszę leżeć spokojnie i nic nie mówić – zażądała stanowczo. – Miał
pan wypadek i doznał pan urazu głowy.
Spróbował się do niej uśmiechnąć, ale zesztywniałe mięśnie twarzy
odmówiły posłuszeństwa. Chyba dostrzegła jego wysiłki, bo sama się uśmiechnęła.
- To dziwne, ale był pan jedynym poszkodowanym – powiedziała po
chwili. – W dodatku nie znaleziono przy panu żadnych dokumentów. Trochę trwało,
zanim poznaliśmy pana tożsamość.
Ponownie obdarzyła go uśmiechem.
- Wyglądało to z początku groźnie, ale okazało się, że miał pan sporo
szczęścia. Chyba tam na górze ktoś nad panem czuwał.
Alicja Minicka
Komentarze
Prześlij komentarz