Mexica
Ojczyzną
konia jest Ameryka. Dzięki przesmykowi, zalanemu później przez morze, zwierzęta
te zawędrowały do Azji i Europy. U schyłku ostatniej epoki lodowcowej z
nieznanych przyczyn wyginęła spora część amerykańskiej fauny. Jedna z hipotez
mówi o kataklizmie. A gdyby miał on miejsce nie w Ameryce a w Eurazji…
Uderzeniem
długiego obsydianowego noża Tenoch otworzył pierś leżącego na ofiarnym kamieniu
wojownika, jednym wprawnym ruchem wyciął serce i ciągle pulsujące wrzucił do
kamiennej misy.
Przyprowadzono
następnego jeńca, który nawet nie starał się ukryć przerażenia. Tuż przy
ołtarzu wyrwał się sługom kapłana. Jak oszalałe zwierzę, rzucił się na oślep w
stronę, gdzie stał tron Itzcoatla w otoczeniu przybocznej straży. Momentalnie
kilka oszczepów ze świstem wbiło się w ciało uciekiniera. Jeden przeszył na
wylot szyję. Jeniec bezwładnie opadł na kolana i charcząc zwalił się na ziemię.
Nieruchoma, jakby wyciosana w kamieniu twarz króla nawet nie
drgnęła. Ofiarny rytuał zdawał się go nie interesować. Stracony jako pierwszy generał
Huepautzin czcił potajemnie starych bogów i spiskował, by wyrwać swoje ziemie
spod władzy Itzcoatla. Król dusił w zarodku wszelkie takie próby. Dzięki
licznym szpiegom i sprawnej sieci konnych posłańców nic nie mogło ujść jego
uwadze.
Spojrzenie utkwił w widocznych ze szczytu świątyni
akweduktach. Biegły grzbietem spowitego mgłami pasma wzgórz. W dolinie u ich
stóp rozciągało się Tenochtitlan - stolica Imperium Mexica. Myśli Itzcoatla
krążyły wokół wschodniego wybrzeża, skąd miała nadejść długo już oczekiwana
wiadomość.
--------------------------
Z sufitu opadały do wody płatki orchidei. Gdy król wyszedł
z kąpieli, niewolnice owinęły jego ciało wonnym płótnem. Założyły mu opaskę na
biodra i wiązany na ramieniu płaszcz z najdelikatniejszej, barwionej na czerwono
bawełny. Itzcoatl spojrzał na Tiacapantzin, napełniającą czarę kakaowym napojem
z chili i miodem. Na ściennych płaskorzeźbach tańczyły rozhuśtane wydłużone
cienie. Pokryte złotym pyłem ramiona nałożnicy lśniły w świetle kołyszących się
lekko oliwnych lamp.
Król bez słowa skierował się ku otwartemu tarasowi. Od
strony ogrodu dolatywał kwietny aromat i słodkawy zapach wanilii. Itzcoatl
spoglądał na rozgwieżdżone niebo, wdychając głęboko nasycone chłodem i wilgocią
powietrze. Jego uszu dobiegło odległe rżenie konia i myśli bezwiednie pobiegły
ku żyznym równinom. Oczyma wyobraźni ujrzał pasące się ogromne ogiery i klacze
z rozbrykanymi źrebiętami.
- Panie, przybył posłaniec – cichy głos Tiacapantzin
wyrwał go z zamyślenia.
W sali posłuchań czekał zmęczony kurier.
- Mów! - Itzcoatl utkwił w jego twarzy przenikliwe
spojrzenie.
Przybysz, lekko pochylony do przodu, ze skrzyżowanymi na
piersiach dłońmi, rzekł pospiesznie:
- Złoczyńca został pojmany, panie.
Król wrócił do komnaty, gdzie czekała Tiacapantzin.
- Możesz odejść – powiedział i ponownie wyszedł na taras.
Bardziej niż spoczynku potrzebował orzeźwiającego tchnienia nocy.
--------------------------
Słońce stanęło w zenicie, gdy przywieziono nieuchwytnego
dotąd pirata, który od dawna pustoszył wschodnie wybrzeże, rabując królewskie
okręty.
W sali posłuchań król w zamyśleniu spoglądał na okazałą
mozaikę, przedstawiającą mapę imperium. Oderwał od niej wzrok, gdy dwóch strażników
wprowadziło pojmanego. Ten natychmiast uklęknął i opuścił głowę.
Gestem dłoni król nakazał strażnikom, by wyszli. Przez
chwilę zawahali się, jakby nie byli pewni, czy dobrze odczytali intencje
władcy. Sama myśl o przeciwstawieniu się jego woli napawała ich przerażeniem.
Itzcoatl zbliżył się do klęczącego mężczyzny.
- Zwą cię Cuatemoc?
- Tak, panie – odparł cicho zapytany.
Tkwił nieruchomo, ze spojrzeniem wbitym w kamienną
posadzkę. Cisza przedłużała się. Ramiona Cuatemoca nieznacznie drgnęły.
Itzcoatl stanął nad mozaiką.
- Podejdź tutaj.
Zaskoczony mężczyzna uniósł głowę. Władca przypatrywał mu
się uważnie, jakby chciał coś wyczytać z jego twarzy. Cuatemoc zbliżył się z
wahaniem, potykając się na poranionych nogach.
- Wiesz, co to jest? – Itzcoatl wskazał mapę.
- Wiem, panie – spomiędzy pokrytych zakrzepłą krwią warg wydobywał
się ledwo dosłyszalny, podobny do szeptu głos.
- To królestwo boga – rzekł król. – On decyduje o naszych
losach. Także o twoim – odwrócił się, wstąpił po schodach i usiadł na tronie.
Zapadło milczenie. W ciszy
słychać było jedynie szmer wody z fontanny na środku sali.
- Huitzilopochtli co dnia wyłania się za wielką wodą, by
przemierzać swoje imperium – odezwał się Itzcoatl nie odrywając wzroku od
mozaiki – Ty przybyłeś ze wschodu a twoje okręty są mocne i niedościgłe.
Przeniósł spojrzenie na Cuatemoca i w jego oczach dostrzegł
przebłysk zrozumienia.
Od ponad dwudziestu lat Itzcoatl rządził silną ręką. Nic,
co działo się w najodleglejszym nawet zakątku państwa, nie stanowiło dla niego
tajemnicy. Znał potęgę strachu, który sprawiał,
że wszyscy uginali się przed wolą króla. I wiedział, czego się boi stojący u
stóp tronu mężczyzna. Wraz z nim ujęto dwóch jego synów. To dzięki nim król był
pewien posłuszeństwa pirata.
- Wypełnisz wolę boga i popłyniesz na wschód do Dalekiej
Ziemi.
Itzcoatl słyszał tę legendę, gdy był jeszcze dzieckiem.
Posągi starych bogów już dawno zostały zburzone. Na gruzach ich świątyń
wzniesiono nowe, ku czci Boga-Słońce, ale żeglarze nadal potajemnie składali
ofiary dawnym morskim bóstwom. Krążyły budzące grozę opowieści o potworach,
czyhających w głębinach, strzegących dostępu do owianego mgłą tajemnicy lądu.
Na tak niepewną i niebezpieczną wyprawę mógł się odważyć
tylko człowiek, który stał teraz u stóp królewskiego tronu.
--------------------------
Przygotowania zajęły prawie dwa lata. Z północy nieprzerwanie
ciągnęły wielkie wozy, załadowane drewnianymi balami. W porcie Ixtapaluca
budowano sześć okrętów, największych, jakie kiedykolwiek powstały. Quatemoc
nadzorował wszystko i regularnie wysyłał do króla kurierów z raportami. Na tę
wyprawę zabierał ze sobą kilka doborowych oddziałów wojowników i najlepsze konie
z królewskich stajni.
Itzcoatl przybył do Ixtapaluca, by ze specjalnie dla
niego zbudowanej wieży obserwować wypłynięcie okrętów. Wschodziło słońce. Wilgotny
wiatr szarpał purpurowym płaszczem i bezlitośnie smagał twarz króla, który długo
wpatrywał się w daleki horyzont, nawet wtedy, gdy zniknął już za nim ostatni
żagiel.
--------------------------
Na rozkaz króla wzdłuż wybrzeża wzniesiono wiele wież. Dniem
i nocą strażnicy obserwowali z nich morze.
Itzcoatl, jak
niegdyś, wyczekiwał posłańców ze wschodu. Od rozpoczęcia wyprawy minęło niemal
pół roku Wiedział, że Quatemoc uczyni wszystko, by z niej powrócić. Jednak w
miarę upływu czasu ogarniały go wątpliwości. Czy zdołał właściwie odczytać wolę
boga, w którego imieniu władał potężnym imperium? W niejedną bezsenną noc stał
na tarasie, wpatrując się w gwiazdy, jakby szukał w nich odpowiedzi na dręczące
go pytania. Gdy już niemal utracił wiarę, nadeszła wiadomość, że na horyzoncie
ukazały się żagle.
--------------------------
W porcie trwał wyładunek. Wkrótce ogromny konwój miał
wyruszyć do Tenochtitlan. Ledwo okręty przybiły do brzegu, Quatemoc wyruszył na
czele niewielkiego oddziału. Chciał jak najszybciej dotrzeć do stolicy, by
osobiście przekazać królowi pomyślne wieści.
Wyczerpanie trudami podróży odcisnęło piętno na twarzy
byłego pirata, ale w oczach, w miejsce bólu i rezygnacji, pojawiła się
nadzieja. Równie mocno jak król, chociaż z innych powodów, pragnął powodzenia
tej wyprawy. Wiedział, że życie jego synów zależy od tego, jak długo on okaże
się przydatny.
--------------------------
Itzcoatl pospieszył do sali posłuchań. Podobnie, jak
dwadzieścia miesięcy temu, odprawił straże. Tym razem Quatemoc nie klęczał.
Czekał z pochyloną głową i skrzyżowanymi na piersiach rękoma.
- Panie, sztormy zabrały dwa okręty, lecz dotarłem do
Dalekiej Ziemi. Wypełniłem wolę boga.
Itzcoatl nie spuszczał wzroku z wychudłej twarzy
mężczyzny.
- To wielka i żyzna kraina – mówił Quatemoc. – Nie ma tam
miast i dróg. Tylko małe osady i dziwaczni ludzie o bladej skórze. Czczą wielu
bogów. Uciekali przed nami w popłochu. Bali się nawet koni. Ale potrafią
wytapiać ze skały twardy i mocny metal na noże i groty oszczepów.
Itzcoatl słuchał z rozjaśnionym obliczem. Oczyma
wyobraźni widział płynące na wschód okręty. Widział miasta i świątynie
wzniesione w Dalekiej Ziemi, którą sam Huitzilopochtli nakazał mu objąć we
władanie. Widział bladoskórych barbarzyńców skąpanych w blasku prawdziwego
boga.
Alicja Minicka
Komentarze
Prześlij komentarz